W ubiegły weekend na Torze Wyścigów Konnych na Służewcu po raz kolejny odbył się Runmageddon Rekrut. Był to mój debiut, jeśli chodzi o biegi tego typu - 6 km, ponad 30 przeszkód. O ile dystans nie był wymagający, przeszkody mogły trochę wystraszyć.
 |
Było błoto. I błoto. I jeszcze więcej błota. |
Ale od początku.
Pierwszy kontakt z Runmageddonem miałam w lutym, kiedy jako wolontariusz oglądałam zmagania innych ludzi. Właśnie wtedy postanowiłam, że przy następnej okazji spróbuję swoich sił. Jak postanowiłam, tak też zrobiłam.
18 lipca pojawiłam się na Służewcu, trochę przestraszona - biegłam sama, bez znajomych, a perspektywa ścianek przerażała moje, raczej słabe, ręce. :D Startowaliśmy z wody, która nie należała do najczystszych, dużo mułu, średni zapach, itd. Ale chwilę przed samym startem, kiedy wszyscy zawodnicy do niej weszli, zaczęli skakać i odliczać, zupełnie zapomniałam o wszelkich niedogodnościach. Zaczęłam się cieszyć, skakać razem z innymi, nie przeszkadzała mi woda, która leciała na wszystkie strony.
Po usłyszeniu sygnału startowego ruszyliśmy. Przez muł, błoto, przy pomocy innych, wydostałam się z tego zbiornika i pobiegłam dalej. Tam czekała na mnie opona do przeniesienia, a po drodze dół, w który trzeba było wejść i się z niego wydostać.
Dalej, wskakiwanie przez okno do jakiegoś opuszczonego budynku i wyskakiwanie z niego - łącznie cztery razy. Było dosyć wysoko, więc skorzystałam z pomocy innych.
Po drodze było wiele przeszkód, część z nich była mniej "istotna" - wyprowadzanie "pieska", czyli ciągnięcie 33 kg głazu, wskakiwanie do rowów z wodą, przechodzenie przez wodę, noszenie worków z piaskiem, przerzucanie opon, wspinanie się, czołganie (w błocie, pianie), "Indiana Jones". Ale były też takie, które szczególnie zapadły mi w pamięci.
 |
Wyprowadzanie pieska |
 |
"Indiana Jones" - poległam :D |
Wszelkiego rodzaju
ścianki. 3 m nie do pokonania bez pomocy innych, na szczęście na trasie znalazło się wielu dżentelmenów, na których pomoc mogłam liczyć. Na początku samo przechodzenie szło mi bardzo opornie, ale z czasem zaczęłam nabierać wprawy.
Podwodne zasieki. Gdy pierwszy raz usłyszałam nazwę
przeszkody, spodziewałam się najgorszego - oczami wyobraźni widziałam
drut kolczasty zanurzony w jeziorze, który muszę pokonać. Oczywiście mój
umysł mocno przesadził. Drut kolczasty był, ale nad ziemią, dodatkowe
utrudnienie polegało na tym, że na tej ziemi była woda, która z czasem
zamieniała się w błoto. Utknęłam tu na kilka minut :D Najpierw
zahaczyłam koszulką o drut, później zaczęły mi wypadać soczewki, a
wolontariusz lał mi wodę prosto w twarz, co wcale nie ułatwiało zadania
:D Włosy też mi się wplątały, ale usłyszałam "to Runmageddon, rwij" i po
wyrwaniu kosmyka ruszyłam dalej, w kierunku kolejnych przeszkód z
błotem.
Kontener z lodem. Wchodząc do niego zahaczyłam spodenkami o wejście, co wolontariusz wykorzystał, wysypując mi wiadro lodu na nogi. Gdy się zanurzyłam w wodzie, doznałam lekkiego szoku termicznego, ale po uspokojeniu oddechu, zanurzyłam się pod belką, wyszłam i pobiegłam w kierunku ognia, który trzeba było przeskoczyć.
Poducha, czyli skakanie z wysokości (ktoś mówił, że 8 m, ale nie mam pewności). Całe szczęście posłuchałam wolontariusza, który doradził, żeby zrobić to z rozbiegu - dopiero gdy się odbiłam od "podłogi" zorientowałam się, jak duża jest to wysokość i byłam, delikatnie mówią, lekko przerażona. Ale szczęśliwie wylądowałam tam gdzie trzeba i mogłam biec w kierunku ostatniej przeszkody, czyli
Gang Bang. Jak sami organizatorzy mówią, zbierają największych chłopaków z okolicy, którzy mają za zadanie uniemożliwić nam dostanie się do mety. Pierwszy z nich powalił mnie na ziemię, drugiemu też się udało, ale, nie wiem jak, wywrócił się razem ze mną i mnie przeprosił, co mnie trochę zaskoczyło (pozytywnie) - myślałam, że nie mają litości :D
Przekraczając metę miałam poczucie dumy i siły, dostałam nieśmiertelnik, picie i udałam się do domu.
Podsumowując. Bardzo pozytywnie zaskoczyli mnie ludzie biorący udział w tym wydarzeniu - pozytywni, chętni do pomocy, współpracy - bardzo miłe było, gdy próbowałam się wyczłapać z jednego z rowów i nagle poczułam czyjeś dłonie pod stopami, ułatwiające mi pokonanie przeszkody. Sama organizacja też na wysokim poziomie, nie napotkały mnie żadne niedogodności, wszystko było jasne od początku do końca.
Pomimo wielu obaw, zadrapań, siniaków, bólu dzień po, wiem, że było warto. Taki bieg (choć dla niektórych z samym biegiem ma niewiele wspólnego) uczy, jak pokonywać własne słabości, a także odkryć w sobie dużo siły, nie tylko tej fizycznej, ale również psychicznej. Jak mówi tytuł posta, to był mój pierwszy Runmageddon, ale na pewno nie ostatni.